Establishment wszystkich krajów łączy się w strachu przed falą populizmu. Polska jest tylko jednym z przykładów państwa opanowanego przez populistów – choć na chwilę obecną pewnie najważniejszym. Czy to naprawdę jest powód do zmartwienia? A może rację ma Piotr Wójcik z portalu nowyobywatel.pl, według którego oskarżenie o populizm jest skutecznym narzędziem zamykającym usta niewygodnych. Narzędziem odwołującym się do najprostszych ludzkich motywacji: po stronie oskarżonego – strachu przed ośmieszeniem, po stronie właściwego odbiorcy przekazu – poczucia intelektualnej wyższości. Tak więc w istocie samo oskarżenie o populizm jest populistyczne.

Według słownika PWN populizm to "popieranie lub lansowanie idei, zamierzeń, głównie politycznych i ekonomicznych, zgodnych z oczekiwaniami większości społeczeństwa w celu uzyskania jego poparcia i zdobycia wpływów lub władzy".

Czym to się różni od demokracji?

Można rozróżnić dwa rodzaje populizmu:

1. Demokracja może być pośrednia (typu komunistycznego) albo bezpośrednia (typu amerykańskiego). W pierwszym przypadku wybierani przedstawiciele nie są ograniczeni wolą wyborców (tak stanowi nasza Konstytucja). W drugim zaś przypadku przedstawiciele reprezentują interesy wyborców. W krajach z demokracją typu pierwszego (pośredniej) populistami nazywa się zwolenników bardziej bezpośredniej demokracji – w której uwzględnia się wolę społeczeństwa nie tylko co do tego kto ma rządzić, ale także jak te rządy mają wyglądać.

2. Populizm drugiego typu jest oparty na kłamstwie. W każdej z powyższych rodzajów demokracji populistom drugiego typu chodzi tylko o to, by jak najwięcej ludzi nabrać na obietnice bez pokrycia.

 

W Polsce bez wątpienia doszła do władzy partia, która realizuje obietnice wyborcze, kierując się wolą wyborców (tego nie było od 25 lat). Teza, że PiS jest partią populistyczną znajduje więc pewne uzasadnienie. Jednak krytycy na tej podstawie przypisują bezpodstawnie PiS'owi populizm typu drugiego (a więc totalne zakłamanie). Martwią się też, że samo uwzględnienie głosu głupiego ludu doprowadzi do katastrofy. Nic więc dziwnego, że Jarosław Kaczyński z okazji Nowego Roku podkreśla, że ufa w mądrość społeczeństwa.

W czym przejawia się ta mądrość lub głupota społeczeństwa? Co w powszechnie wyznawanych poglądach jest groźnego i dla kogo? Chyba najtrafniej ujął to Ryszard Bugaj, który zauważył, że PO zbudowało państwo dla uprzywilejowanych (czyli dla  „elit”). To właśnie nie jest akceptowane i tego „elity” się obawiają. W tej sytuacji nie dziwi ich jawne nawiązanie do tradycji Targowicy. Jeśli bowiem politycy nie działają z woli narodu, to pozostaje im szukać zagranicznych sponsorów.

Państwo prawdziwie demokratyczne, działające zgodnie z wolą społeczeństwa powinno być praworządne. Poglądy jakie głosi pan Rzepliński (że nawet tysiąc Kukizów nie zdoła zmienić prawa) są nie do zaakceptowania.

Poza prawem istnieje coś co jeszcze bardziej martwi „elity” i na dodatek stanowi słuszny powód do zmartwienia ich zagranicznych mocodawców. Jest to powszechna opinia, że w Polsce nie tylko brak sprawiedliwości, ale ten brak jest związany z dominacją obcych sił. W szczególności chodzi o dominację ekonomiczną. Polacy dalecy są od komunistycznych pomysłów typu „wszystkim po równo”. Jednak istniejące nierównośc są odbierane jako niesprawiedliwe. To nie jest zresztą tylko polski problem. Dlatego Piotr Kuczyński przewiduje, że te nierowności doprowadzą do wymiany elit: Rosnące nierówności są według mnie wynikiem nie tyle narastania majątku w wyniku wolniejszego wzrostu gospodarczego i wysokich oszczędności, o czym pisze Piketty, ile stopniowej zamiany państw opiekuńczych na państwa rządzące się neoliberalnymi prawami. Lewica zbliżyła się do prawicy i razem wyprodukowały coś, co szkodzi społeczeństwu. […]

W zeszłym roku „Gazeta Wyborcza” opublikowała tłumaczenie artykułu amerykańskiego biznesmena, miliardera Nicka Hanauera pod tytułem „Idą po nas z widłami”. Autor twierdzi, że rosnące nierówności muszą w końcu doprowadzić do rewolucji. Uważa, że ludzie z jego kręgów (prawdziwi krezusi) powinni robić wszystko, co w ich mocy, żeby nierówności zmniejszyć. Na przykład powinni popierać ustanowienie płacy minimalnej w wysokości 15 USD za godzinę (czyli około dwa razy wyższą niż obecne minimum).

To, o czym pisze Hanauer i Piketty, widzą ludzie na całym świecie. Dlaczego w Polsce pisanie i mówienie o tym jest niezbyt popularne? Gdyby ktoś w Polsce powiedział o płacy minimalnej na poziomie 15 złotych, a nie dolarów, to uznany zostałby za oszołoma.

Jest jeszcze gorzej: uznany zostałby za populistę!