Jedynka TVP przypomniała marcowy program Kłopotowskiego i Moroza („Tanie Dranie”) na temat fali imigrantów zalewającej Europę. Miejmy nadzieję, że dlatego – by widzowie nie przeoczyli rzeczy ważnych, a nie dla zapchania „ramówki” (dotyczy to także pokazanego w tym samym dniu filmu Anity Gargas na temat Smoleńska). Program z udziałem Katarzyny Kasi z „Kultury Liberalnej” oraz Waldemara Hoffa z Akademii Leona Koźmińskiego jest rzeczywiście wart obejrzenia. Przede wszystkim z powodu zerwania z tradycyjną formą telewizyjnej dyskusji. Standardem w takich dyskusjach (przynajmniej w obszarze tak zwanego mainstreamu) jest udający bezstronność prowadzący, który przydziela czas stronom sporu, dobranym na zasadzie skrajnych przeciwieństw. Niestety często naprzeciw osób które mają coś ciekawego do powiedzenia sadza się zaprawionych w obszczekiwaniu przeciwnika pyskaczy. Na dodatek osoba interesująca nie ma możliwości przedstawienia swego stanowiska – bo prowadzący przerywa w najciekawszym momencie – w trosce o „trzymanie się tematu”, sprawiedliwy podział czasu, czy po prostu powstrzymania narracji, która odbiega od poglądów mainstreamu. Dlatego jedyną sensowną reakcją po nieopatrznym obejrzeniu takiej publicystyki jest radość ze stopniowej marginalizacji telewizji.

W programie Moroza i Kłopotowskiego mamy także dwa skrajnie przeciwne stanowiska i scenariusz przygotowany pod z góry założoną tezę (zdrada Europy przez liberalną lewicę). Jednak prowadzący ani myślą udawać bezstronność. Wzbudziło to zresztą oburzenie „Trybuny Ludu”, która donosi, że prowadzący „rezygnują, niestety, z roli przypisanej w takiej sytuacji gospodarzom, czyli bezstronności, i pytając gości – mniej lub bardziej zaczepnie – stają się chwilami napastliwi. Kłopot w tym, że ich poglądy dotyczące prezentowanego tematu nie rozkładają się równomiernie, tak by widzom, a przede wszystkim gościom stworzyć klimat do samodzielnego wyciągania wniosków”.

Trudno się zgodzić z tak powierzchowną i w sumie absurdalną opinią, gdy weźmiemy pod uwagę, że konwencja telewizyjnej dyskusji została złamana w jeszcze bardziej fundamentalnej sprawie. Redaktorzy nie traktują widzów jak głupoli, którym mają objaśniać świat, ale wchodząc w dialog z zaproszonymi gośćmi starają się zmierzyć z trudnym problemem. Na dodatek strona przeciwna jest reprezentowana przez osobę błyskotliwą o spójnych i dobrze ugruntowanych poglądach (cóż z tego, że jedna naprzeciw trzech – dała radę ;-)). Można się nie zgadzać z tymi poglądami, ale warto się z nimi zmierzyć – bo to nie są z pewnością puste slogany, z jakich słynie „kultura liberalna”. Niestety prowadzący nie czuli się na siłach, aby odejść od scenariusza i podjąć dialog. Dlatego pozostała im konkluzja (tu już mamy nieznośny telewizyjny standard), że nie uda się zbliżyć stanowisk. Szkoda.

 

Szczególnie dotkliwą porażkę doznali redaktorzy programu wiążąc sekularyzację Europy ze „śmiercią Boga” ogłoszoną przez Fryderyka Nietzschego. Katarzyna Kasia słusznie oburzyła się z powodu takich uproszczeń. Koncepcja „śmierci Boga” to bowiem przede wszystkim odrzucenie „bojaźni Bożej” (ale także konformizmu) jako podstawy moralności. Odpowiedzią człowieka na „śmierć Boga” powinna być postawa odpowiedzialności za siebie i innych. Miłość wyrażająca się w chęci niesienia pomocy. To można wręcz uznać za nieco tylko odmienną interpretację odrodzenia człowieka dzięki śmierci Chrystusa. Człowiek moralny z natury (a nie z powodów utylitarnych – zob. „Z genealogii moralności”) będzie czynił to, co słuszne – bez względu na konsekwencje.

Biorąc powyższe pod uwagę, należy potraktować wyjątkowo poważnie zarzut sformułowany w dyskusji przez Katarzynę Kasię, że ludzie o liberalno-lewicowych poglądach są bliżsi chrześcijańskim zasadom, niż osoby o poglądach konserwatywnych, myślące w kategoriach obrony instytucji. Według niej należy w ogóle odrzucić myślenie w kategoriach konfrontacji. Czyż nie tak właśnie postępował Chrystus, gdy mówił o tym, że królestwo jego nie jest z tego świata? Czy odwaga niesienia pomocy bez oglądania się na konsekwencje nie jest bliska stanowisku polskich biskupów w tej sprawie (którzy przypominają, że „ostatecznie jesteśmy tylko „gośćmi” na tej ziemi”)?

To jest prawdziwy problem z którym naprawdę warto i trzeba się zmierzyć.

Nasza historia sprawia, że mamy prawo i obowiązek być szczególnie ostrożni i sceptyczni wobec tak rozumianego humanizmu.

1. Przywołana przez Jarosława Kaczyńskiego zasada porządku miłosierdzia („ordo caritatis”) znajduje potwierdzenie w Ewangelii: "pozwól, niech najpierw nasycą się dzieci, bo to nieładnie wziąć chleb przeznaczony dla dzieci i rzucić psom”. To jest fundamentalna różnica między myśleniem liberalno-lewicowym, a konserwatywnym. Gdyby chodziło o pomoc materialną – żadnego sporu by nie było. Ale nasze zatroskanie o wspólnotę bierze się stąd, że uznajemy ją jako niezbędne wsparcie indywidualnego zmysłu moralnego.

2. Niebezpieczeństwo czynienia dobra bez należytej roztropności znamy dobrze z historii. Rewolucje nie wybuchały z chęci czynienia zła, ale miały na celu naprawę świata. Czemu więc przynosiły tak wielką falę nieszczęść? Miłość chrześcijańska nie jest ślepa. Wymaga pokory i wysiłku w celu odgadnięcia woli bożej. Tylko wtedy ostateczny bilans jest korzystny. Abstrahując od metafizycznych aspektów religii, należy podkreślić, że chroni nas ona przed pychą. Pani Kasia ma rację, że myślenie przez analogię jest zawodne. Jednak jak powiadał Albert Einstein szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów. Wszystkie ludzkie plany kończyły się dotąd według scenariusza identycznego jak budowa biblijnej wieży Babel. Wszystkie poza tymi, które były realizowane zgodnie z chrześcijańską (i nie tylko) zasadą pokory: nie moja, ale Twoja wola niech się stanie. Kultura i religia to nośniki tych wartości, wobec których musimy stanąć w pokorze. Dlatego liberalny indywidualizm jest błędem, którego należy się wystrzegać.

3. Nawet dla konserwatystów stanowisko lewicowo-liberalne jest cenne, gdyż nie tylko pozwala odsłonić (poprzez konfrontację) podstawy własnej tożsamości, ale też jest wyrzutem dla naszej bierności. Można zrozumieć i uzasadnić obawy przed islamskim najazdem. Zrozumiały jest także polski opór przed wykorzystywaniem kryzysu do zademonstrowania swej butnej dominacji przez Niemców. Ale nic nie usprawiedliwia bierności wobec losu mordowanych w Syrii i gdzie indziej chrześcijan. Chrześcijańską postawą byłaby także otwartość na niesienie pomocy Niemcom. Nie wiadomo tylko, czy bardziej cenne (i potrzebne) byłoby przejęcie od nich części „uchodźców”, czy uświadomienie im jak bardzo sobie szkodzą próbując po raz kolejny umeblować Europę bez liczenia się ze zdaniem innych.

 

4. Na przeszkodzie postawy otwartości w niesieniu pomocy leżą teorie spiskowe, które należy traktować jak najbardziej poważnie. Nie wystarczy zaklinanie, że żadnego spisku nie ma. Potrzebne jest zaufanie budowane na prawdzie. Prawda zaś stała się towarem wyjątkowo deficytowym. Systematyczność naszych zachodnich sąsiadów sprawia, że nawet w organizowaniu propagandy są oni najskuteczniejsi – pogłębiając jeszcze kryzys.