Jeszcze niedawno powszechnie akceptowana była opinia, że nauka jest motorem postępu. Do dzisiaj wrogowie tradycyjnego społeczeństwa tworzą jakieś kółka „racjonalistów”, gotowe w imię nauki atakować religię. Jednym z pól walki starego z „nowoczesnością” był homoseksualizm. Wykreślono homoseksualizm ze spisu chorób – argumentując, że homoseksualiści są jedynie inni, ale przecież nie chorzy. Tak jak inni są na przykład ludzie rudzi. Nie ma przecież żadnego wirusa ani bakterii wywołującej homoseksualizm.

Niestety nauka nie chciała iść z postępem, wycofując się systematycznie z obszarów, w których metody naukowe nie mają zastosowania (dotyczy to na przykład sporu o istnienie Boga). Mało tego – okazało się, że wyniki naukowe nie pasują ideologom postępu. Jeszcze kilkanaście lat temu mogli oni pisać, że „Istnieją poważne niedawno odkryte dowody sugerujące, iż biologia - w tym genetyczne lub wrodzone czynniki hormonalne - odgrywają istotną rolę w seksualności człowieka”.

Teraz, gdy coraz lepiej poznajemy genotyp człowieka, w stanowisku Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego zaszła duża zmiana: „Nie ma zgody między naukowcami co do dokładnych przyczyn tego, że u danej osoby rozwija się orientacja heteroseksualna, biseksualna, gejowska lub lesbijska. Mimo, że znaczna część badań skupiła się na badaniu ewentualnego wpływu na orientację seksualną czynników genetycznych, hormonalnych, rozwojowych, społecznych czy kulturowych, to jednak nie ma wyników, które zezwalałyby naukowcom stwierdzić, iż orientacja seksualna determinowana jest przez jakiś szczególny czynnik lub szczególne czynniki. Wielu uważa, że istotną rolę odgrywają zarówno charakter danej osoby, jak i jej wychowanie...” (cyt. jak wyżej).

W tej sytuacji ideologom pozostało albo pogodzić się z wynikami nauki, albo przyznać rację tym, którzy uważali, że „szkiełko i oko” to nie wszystko. Problem w tym, że to „nie wszystko” obejmowało religię i miłość spajającą wspólnoty i rodziny. W tradycyjnym społeczeństwie operuje się też pojęciem normy. Ktoś pozbawiony ręki jest uznawany za ułomnego i to niezależnie od tego, czy takim się urodził, czy też jest to wynik późniejszych zdarzeń. Nie: gorszy lub lepszy, ale właśnie ułomny. W sferze zachowań seksualnych takie odstawanie od normy jest uznawane za zboczenie. Tak właśnie postrzegana jest aktywność homoseksualna. Tolerancja nakazuje szacunek dla odmienności, ale w przestrzeni publicznej naruszanie norm społecznych nie jest tolerowane.

W tej sytuacji ideolodzy dokonali swoistego zamachu na naukę. Skoro nauki przyrodnicze przestały być użyteczne w ich walce, wymyślono autonomię nauk społecznych. Uznano, że nauki społeczne nie powinny jak dotąd dążyć do zgodności z naukami przyrodniczymi, ale powinny przekraczać ich ograniczenia. Mówi o tym wprost „naukowiec” związany z gender na norweskim filmie. Takie stanowisko widać też w absurdalnym liście „naukowców” do biskupów.

 

Wojujący „naukowcy”

Skąd się wziął ten chory związek ideologii z nauką? Można wskazać kilka przyczyn tego stanu rzeczy. Pierwszą bez wątpienia jest dziedzictwo komunizmu. W czasie słusznie minionym, ideologizacja nauki była czymś naturalnym. Pozbawieni nagle silnego oparcia w marksizmie ideolodzy musieli się czuć niepewni. Nowa ideologia pozbawiona jawnych związków politycznych jest więc dla nich wybawieniem. To musiało zadziałać jak świeża woda na ryby w akwarium.

Bardziej uniwersalną przyczyną może być słabość tej ideologii. Szanując demokratyczne zasady mogliby jej zwolennicy głosić swe poglądy, poddając je pod osąd ogółu. Nie trzeba jednak wiele wyobraźni, by zrozumieć, że to dla nich nie skończyłoby się najlepiej.

Uniwersyteckie mury wydają się im bezpiecznym schronieniem. Do tego trzeba dodać prozaiczne kwestie finansowe. Zachodnim ośrodkom, gotowym łożyć pieniądze na rozwój ideologii, łatwiej jest to robić poprzez struktury związane z nauką i pod pozorem wspierania nauki

Ostatnią możliwą przyczyną takiego stanu rzeczy jest specyficzny status nauki w społeczeństwie. Panuje powszechna zgoda co do tego, że nauka powinna dążyć do poznania prawdy. Jeśli jednak rozumieć to w sposób klasyczny – jako badanie zgodności teorii i rzeczywistością, musielibyśmy ograniczyć się do nauk przyrodniczych. Do tego można dodać nauki inżynieryjne, w których ważniejsze od faktów są reguły działania oraz cały obszar nauk humanistycznych, które zajmują się gromadzeniem wiedzy o człowieku i jego dziełach.

Status nauk społecznych w tej klasyfikacji nie jest dobrze ustalony. Mogłyby one stanowić klamrę spinającą powyższe trzy dziedziny. Jednak pracownikom nauki nie udało się uniknąć pewnego wielkiego niebezpieczeństwa, o którym mowa poniżej.

Od wieków trwa spór filozoficzny dotyczący związku między pojęciami „jest” i „powinien”. Innymi słowy: czy z opisu faktów można wysnuć jakieś powinności? Typowym przykładem, jaki się pojawia w tym sporze jest moralność religijna, motywowana istnieniem Boga (Bóg jest, więc człowiek powinien go słuchać). Współczesne rozwiązanie tego sporu zaproponował amerykański filozof John Searle. Podobnie jak jego mistrz John Austin, zajmował się on wypowiedziami performatywnymi. Przykładem takiej wypowiedzi jest przysięga małżeńska, która nie tylko stwierdza fakt (chęć bycia razem), ale ustanawia zobowiązanie (wierności przysiędze). W takiej wypowiedzi następuje więc związanie istnienia z powinnością.

Wprowadzenie wypowiedzi persormatywnych do języka nauki jest czymś niedopuszczalnym i stanowi granicę między nauką i ideologią. Jeśli więc badacz konstruktywizmu napisze, że wedle tej koncepcji rzeczywistość jest konstruowana społecznie, mamy do czynienia z tradycyjnym językiem nauki. Jeśli natomiast – tak jak we wspomnianym liście socjologów – stwierdza się, że konstrukcjonizm jest szeroko stosowany „we współczesnej socjologii i antropologii kulturowej”, to pojawiają się poważne wątpliwości. Czy chodzi o to, że chcemy zrozumieć zboczeńców, czy też przyjąć ich punkt widzenia? Różnica jest zasadnicza. Taka jak między historykiem opowiadającym o przejawach antysemityzmu, a antysemitą wygłaszającym swe manifesty z uczelnianej katedry.

Zarówno treść wspomnianego listu, jak i samo jego powstanie – jako głosu w ideologicznym sporze – nie pozostawia wątpliwości. Stanowisko socjologów zawiera wypowiedzi performatywne, redefiniujące zadania nauki zgodnie z potrzebami ideologii.