Już po raz któryś dostaje mi się za to, że w swoich tekstach krytykujących sposób funkcjonowania naszej gospodarki i życia społecznego nie czynię rozróżnienia między „liberalizmem” a „neoliberalizmem”.

Choćby tydzień temu na łamach DGP przyłożył mi za to znakomity prof. ekonomii Marian Guzek. A wcześniej w podobnym tonie Jarosław Kuisz z „Kultury Liberalnej” czy Robert Gwiazdowski z Centrum Adama Smitha. Niestety nie mogę im przyznać racji.

A nie mogę dlatego, że jestem po lekturze pięknie wydanej pracy angielskiego historyka Daniela Stedmana Jonesa „Masters of the Universe” („Władcy wszechświata”). opatrzonej wiele mówiącym tytułem „Hayek, Friedman i narodziny polityki neoliberalnej”. Ta książka to chyba pierwsza próba spojrzenia na fenomen neoliberalizmu chłodnym okiem badacza. O takie spojrzenia naprawdę bardzo trudno. Bo jeszcze do niedawna o neoliberalizmie pisano niewiele. Dlaczego? Bo pisano neoliberalizmem.

Raporty MFW czy Banku Światowego piętnowały rządy za brak „koniecznych reform”. Albo liczono, że już wkrótce „usunięte zostaną kolejne bariery dla rozwoju gospodarki”. Brzmi znajomo? To najlepszy dowód, że (neo)liberalny sposób przez lata królował (a wręcz nadal króluje) w naszym języku używanym do mówienia o gospodarce. Owszem gdzieniegdzie pojawiały się teksty krytyczne. Ale ich autorzy (powiedzmy taka Naomi Klein) chcieli wykrzyczeć wszystko za jednym razem. Więc w oczach stroniącej od skrajności opinii publicznej taka krytyka od razu szufladkowana była pod hasłem: „Uwaga, oszołomstwo”. A potem nadszedł kryzys. I do krytyków z lewej flanki dołączyły ich lustrzane odbicia. I zaczęły walić w neoliberalizm za zdradę ideałów... prawdziwego liberalizmu. I tu właśnie mieści się krytyka prof. Guzka, Gwiazdowskiego czy Kuisza. Ale ja mam z nią pewien kłopot. Bo przypomina mi to trochę próbę wskazania kozła ofiarnego. Na którego sprytnym ruchem przerzucić można wszystkie „błędy i wypaczenia” współczesnego kapitalizmu. Stwierdzając, że prawdziwy szlachetny liberalizm nie ma z tymi patologiami nic wspólnego.

Bo oczywiście, że miał. Widać to choćby w książce Stedmana-Jonesa. Klasyczny liberalizm wywodzący się od wielkiego Adama Smitha jest tu pniem, od którego wszystko się zaczyna. A neoliberalizm (kojarzony z takimi nazwiskami jak Hayek i Friedman) jest tego potężnego drzewa jedną z najgrubszych gałęzi. Ale wcale nie jakimś pasożytem, który się do tego pięknego drzewa przyssał. Ta gałąź rozchodzi się jeszcze na kilka mniejszych gałązek. Jest więc i Reaganomika (będąca odpowiedzią na wyzwania trapiące USA w latach 70., czyli stagflację, spadek konkurencyjności i załamanie wielu państwowych strategii walki z biedą), jest tzw. trzecia droga Clintona, Blaira czy Schroedera (czyli pochwała globalizacji i wiara w nieomylność rynków).

Reklama

Choć Stedman-Jones tego nie robi, to i tak jakąś gałązkę na tym liberalnym drzewie powinna mieć też Polska, tak bardzo do połowy lat 80. (a może i wcześniej) zafascynowana wolnym rynkiem. I tu mieszały się rozmaite motywacje: bankructwo ekonomiczne PRL w epoce Jaruzelskiego, charakterystyczna dla krajów peryferyjnych wiara w modernizację metodą naśladowania bogatszych, presja instytucji takich jak MFW czy Unia Europejska albo wolnorynkowe uzasadnienie przez zwycięzców transformacji dla uwłaszczenia PRL-owskiej nomenklatury czy powstania nowych różnic społecznych.

Ale drzewo pozostaje drzewem. I dlatego dzielenie na „dobrych” liberałów i „złych” neoliberałów jest pozbawione sensu. Warto raczej wskazywać na te elementy ideologii wolnorynkowej, które nie pozwalają naszej gospodarce i społeczeństwu rozwijać się dziś tak dobrze, jakby mogła.

Czytaj więcej opinii Rafała Wosia:

Nie, nie zasługujesz na swoje pieniądze

Wszyscy jesteśmy interwencjonistami

Niemiecka lekcja dla Gowina