Jesteśmy głupcami nie rozumiejącymi coraz mniej z tego co się dzieje, a każda złotówka wydana na ekonomiczne instytuty to pieniądze wyrzucone w błoto. Gdyby ekonomiści mieli choć odrobinę przyzwoitości – takie właśnie powinni wydać oświadczenie. Każdy jednak musi z czegoś żyć. Eksperci od ekonomii też – więc tworzą swe bombastyczne prognozy, dbając o to, aby były po myśli możnych tego świata.

Ile te prognozy są warte najlepiej widać po cenach ropy naftowej:

Tymczasem cena ropy przekroczyła właśnie 50 dolarów za baryłkę. Co ciekawe – w notatce na temat fiaska rozmów krajów OPEC pojawiła się informacja, że na taką właśnie cenę ($50) ubezpieczali się w połowie kwietnia przewoźnicy. To co jest nieodgadnione dla ekspertów okazuje się więc możliwe do ogarnięcia przez ludzi, których biznes zależy od tych cen.

Cena ropy nie jest tym samym, co cena kartofli. To podstawowy surowiec dla przemysłu. Przyznanie, że nie mamy wiedzy na temat tego - jak ta cena będzie się kształtować w przyszłości jest więc równoznaczne z wnioskiem, że przyszłość gospodarki jest jedną wielką niewiadomą. Jednak ekonomiści posiadają umiejętność formułowania fachowych prognoz bez jakiejkolwiek wiedzy. Wystarczy publicystyczne hasło, które będąc często powtarzanym stereotypem wygląda na prawdę. Tak właśnie należy rozumieć zatroskanie Bloomberga o Polskę: wzrost jest zbyt wolny aby dogonić Europę.

W czasie gdy unijni biurokracji martwią się stanem polskiej demokracji, unijni ekonomiści martwią się polską gospodarką. To nic, że rozwija się dobrze – ale przecież nie tak dobrze, jak rozwijałaby się bez PiS.

Polska usiłuje od lat „dogonić zachód”. Nie za bardzo wiadomo jakie są reguły tych zawodów, ale są. Nikt ich nie widział, ale są na pewno. Inaczej ludzie nie poświęcaliby przecież życia na „doganianie”. Niewyobrażalne są cierpienia „doganiaczy” z powodu ignorowania oczywistych dla nich zasad doganiania przez nowe władze – na dodatek z poparciem większości społeczeństwa.

No jak tak można! Jest powód do zmartwienia (choć oczywiście Bloomberg nie napisze, że każda próba wzrostu gospodarczej suwerenności to koniec marzeń o „dogonieniu”).

Warto w tym miejscu sięgnąć po analizę porównawczą PKB Polski i Niemiec. PKB jest bowiem wymieniane najczęściej jako miara dystansu do skrócenia. Według ekonomicznych ekspertów bez zwiększenia PKB nie da się zwiększyć płac (skoro więc w Niemczech PKB na mieszkańca jest 3-4 razy wyższe niż w Polsce to i takie są proporcje płac). Tymczasem zależność może być dokładnie odwrotna, gdyż jednym ze sposobów liczenia PKB jest sumowanie wynagrodzeń i zysków wszystkich, którzy PKB wytworzyli.

Wykonana analiza (w oparciu o dane OECD) pokazuje, że w Polsce zarabia się mało z dwóch powodów: udział wynagrodzeń w PKB jest niski, a struktura wydatków niekorzystna.

Podstawowa konsumpcja w Polsce i Niemczech jest na podobnym poziomie. Niemcy wydają jednak więcej na inwestycje i usługi związane z jakością życia (rekreacja, usługi publiczne, motoryzacja). Mają też większy udział eksportu w PKB.

Aby to zmienić potrzeba w Polsce więcej rodzimego przemysłu (aby eksport nie był w tak dużym stopniu niwelowany przez import), wykorzystania rodzimych surowców, pobudzenia konsumpcji indywidualnej i inwestycji. A to są właśnie główne filary gospodarczego programu rządu Beaty Szydło. Dlaczego więc duża część Polaków daje się nabrać na antyrządową propagandę? Bo przecież angażują się w nią ekonomiczne autorytety.

 

Różnica między PKB Polski i Niemiec powinna być postrzegana przede wszystkim jako wielka szansa. Obrazuje ona jak dużo mamy jeszcze do osiągnięcia. Jaka skala wyzwań dla ludzi pracowitych i mądrych! To powód do entuzjazmu i działania, a nie powód do zmartwienia. Gdyby w roku 1945 lub 1989 Polacy mieli więcej ekonomistów, analizujących skalę naszego zacofania – pewnie nigdy nie odbudowaliby kraju po wojnie, ani nie zbudowali kapitalizmu po upadku PRL’u. Także teraz nie powinniśmy traktować ekonomistów inaczej jak tylko jako nic nie rozumiejących szkodników.