Za sprawą Pawła Kukiza tegoroczne obchody zbliżającego się Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych nabierają cech mierzenia się z tą skomplikowaną historią. Temat ten był już poruszany w ubiegłym roku przez Marcina Dobrowolskiego: „Skomplikowana kwestia zarzucanego niekiedy Żołnierzom Wyklętym szowinizmu i zbrodni na tle narodowościowym wymaga szczegółowego wyjaśnienia, tutaj niech będzie streszczona w sposób możliwie najbardziej rzeczowy. Okupanci często opierają swoją władzę na miejscowych mniejszościach narodowych. Było tak w przypadku sowieckiej okupacji ziem wschodnich II RP oraz przy zajmowaniu przez Niemców terenów Zachodniej Ukrainy. Walka z tak narzuconą władzą staje się więc walką z grupą etniczną, a te spory prowadzą najczęściej do krwawych rewanżystowskich zbrodni, czego przykładem może być chociażby rzeź latami dokonująca się na Wołyniu. Do mordowania działaczy komunistycznych pochodzenia żydowskiego przez podziemie na pewno dochodziło, sprawa ma jednak wciąż na tyle duży bagaż emocjonalny, że wymaga rzetelnego, obszernego przedstawienia. O ile też Polacy wycierpieli wiele ze strony ukraińskich nacjonalistów, to przykrą informacją jest fakt, że zdaniem IPN działania odwetowe przeprowadzone jeszcze w 1945 i 1946 r. na Polesiu i Podlasiu noszą znamiona ludobójstwa. Jednocześnie w pierwszych latach powojennych jednostki WiN potrafiły na tych terenach podpisywać z UPA zawieszenie broni, a nawet współpracować przeciwko wspólnemu sowieckiemu wrogowi”.

Więcej informacji na temat tych akcji odwetowych można znaleźć na przykład w tekście „Polsko-ukraińskie spory historyczne o Zbrodnię Wołyńską”.

Zapytany o to jeden z weteranów mówi krótko: „to była wojna”. Czy można tak usprawiedliwiać zabijanie ludności cywilnej, albo akcje terrorystyczne? Dzisiaj jest to nie do pomyślenia. Jednak wtedy czasy były inne. To nie tylko była wojna, ale czas zbrodni tak niewyobrażalnych, że nawet zabijanie w odwecie kobiet i dzieci nie było postrzegane przez prostych żołnierzy jako niewyobrażalne zło.

 

Uniwersytet Stanforda to jedna z najbardziej prestiżowych uczelni na świecie. To wokół tego Uniwersytetu rozciąga się słynna Dolina Krzemowa. Trudno znaleźć gdziekolwiek na świecie podobny przykład symbiozy nauki z biznesem. Biznesem bardzo silnie ukierunkowanym na innowacyjność. W  rozwoju innowacyjności strategia utrwalania i pogłębiania wiedzy (typowa dla polskich uczelni) nie wystarczy. Potrzebna jest odwaga myślenia. Oznacza ona nie tylko poszukiwanie nowych rozwiązań i formułowania na nowo problemów, ale też traktowanie krytyki jako czegoś bardzo naturalnego.

Może dlatego pojawiają się właśnie w sercu Doliny Krzemowej krytyczne głosy naukowców, takie jak stanowisko Johna Etchemenda. Podziela on powszechne wśród naukowców obawy o poziom finansowania (w warunkach amerykańskich chodzi o ograniczenie dotacji ze środków federalnych oraz opodatkowania darowizn na rzecz Uniwersytetu). Jednak w przeciwieństwie do naszych zbieraczy punktów Etchemendy nie ogranicza się do obrony nauki przed zewnętrznymi zagrożeniami (u nas zresztą nikt się nie odważy na to by postawić się profesorom).

Amerykański naukowiec pisze, że bardziej martwią go zagrożenia wewnętrzne, niż zewnętrzne.

Wśród nich największym jest „rosnąca nietolerancja”. Nie chodzi bynajmniej o nietolerancję ze względu na rasę, płeć czy narodowość (amerykańskie uczelnie przodują w lewicowym promowaniu równości). Chodzi o „nietolerancję intelektualną”. Brak otwartości na różne poglądy (a nawet ich tępienie) prowadzi do budowania „monokultur intelektualnych”. Powoduje to rodzaj ślepoty intelektualnej, która w dłuższej perspektywie może być bardziej szkodliwa dla uniwersytetów niż ograniczenia funduszy federalnych lub nieprzemyślane ograniczenia imigracji. Prowadzi bowiem do tego, że naukowcy oderwani od rzeczywistości będą traktować ludzi o odmiennych poglądach jak głupich ignorantów. To z kolei sprawia, że argumenty ad hominem zaczynają przeważać nad argumentacją racjonalną. A przecież właśnie racjonalizm powinien być domeną Uniwersytetu!

Nawiasem mówiąc – Polska w tej dziedzinie bije USA na głowę. To co ostatnio wyprawiają nasze „elity” wykształcone w „przodujących” (nic dziwnego że tylko u nas) uniwersytetach nie mieści się wprost w głowie. W ostatnią sobotę w TVN BiS mogliśmy na przykład oglądać debatę o znaczeniu kultury, w której jedna z bardzo mądrych i wykształconych reprezentantek wielkich miast broniła tezy, że mamy propagandę jak za komuny. Na uwagę jednego z oponentów – że jednak mamy obecnie różne kanały telewizyjne, odparła: tu tak, ale na prowincji są dwa kanały i ksiądz proboszcz. To już nie jest „intelektualna monokultura”, tylko kompletne zaślepienie nienawiścią.

Mateusz Morawiecki uczestniczył w spotkaniu ministrów finansów Trójkąta Weimarskiego. Spotkania te odbywają się cyklicznie i służą poprawie współpracy w sferze gospodarki między Polską, Niemcami i Francją. Tym razem rozmawiano między innymi o zapobieganiu oszustwom podatkowym i skutkach Brexitu. Sensacyjną jednak okazała się informacja ogłoszona przez Ministra Finansów Niemiec, że Mateusz Morawiecki jako przedstawiciel Polski został zaproszony na szczyt grupy G20.
Od kilku lat podnoszony jest postulat, by Polska, która formalnie mieści się wśród 20-tki największych gospodarek świata, była w tym gremium reprezentowana (chyba pierwszy mówił o tym Prezydent Lech Kaczyński wroku 2010). Mimo tego zaproszenie skierowane wprost do Mateusza Morawieckiego jest raczej elementem politycznej rozgrywki, niż ostateczną decyzją (choć nie wykluczone, że takowa zostanie na szczycie podjęta).

 

Nieporozumieniem może być to, że został zaproszony przedstawiciel „Polski pisowskiej” - którą przecież państwa Unii mają ukarać (za to że przestaje być Polską elit?). Powinien więc zostać zaproszony Leszek "Dyzma" Balcerowicz - który właśnie ogłosił – że „Polska stała się pośmiewiskiem”. Nic jednak nie wskazuje na to, że Mateusz Morawiecki ma wystąpić w roli błazna. Błaźni się za to – nie po raz pierwszy – Leszek Balcerowicz (o błazenadzie „Rzeczpospolitej”, która regularnie udostępnia swe łamy każdemu, kto zechce coą napleść na rząd Beaty Szydło – nie ma nawet co wspominać).

Do internetu wyciekły nagrania fragmentów spektaklu „Klątwa” - więc pada linia obrony „ludzi kultury”: nie widziałeś – nie komentuj. Nie oglądając „sztuki” prezes TVP Jacek Kurski mógł więc ogłosić komentarz: decyzję o usunięciu grającej w niej aktorki z serialu telewizyjnego.

Jeśli już jesteśmy przy wykwitach eliciarskiej kultury, to warto wspomnieć o kolejnym jej sukcesie. Jak się okazuje, na opluwanie tej gorszej Polski nadal jest popyt. Dlatego krytyk filmowy Krzysztof Kłopotowski chyba trochę półżartem proponuje pani Holland aby z równym zaangażowaniem wystąpiła przeciw żydom i muzułmanom. Chodzi oczywiście o kolejne „arcydzieło” - film „Pokot” pokazujący mordowanie zwierząt przez tych okropnych mieszkańców polskiej prowincji – nakręcanych przez kler.

W swoim czasie "elita" ustami "profesora" Bartoszewskiego głosiła, że "bydło trzeba nazywać bydłem" (zostało to użyte przez Tuska w kampanii wyborczej 2007). Wielu się oburzało, sądząc że ktoś nas chce obrazić (w internecie popularne jest nawet przekręcone nazwisko „Bydłoszewski”). Dopiero teraz stało się jasne, że ze strony „elity” była to po prostu była autoprezentacja!

To dlatego Agnieszka Holland jest zdolna do empatii z mordowanym przez Polaków bydłem, ale morderców najchętniej spaliłaby wraz z ich kościołami.

Obawiam się jednak, że mieszkańcy prowincji tego nie zrozumieją. Dla nich bydło to nasi „bracia mniejsi”, których zabijamy – bo taka jest natura świata. Do takiej kulturowej nienawiści jaką hoduje „elita” prości ludzie nie są zdolni. Prowincjonalni Kargule i Pawlaki angażują się emocjonalnie. Nie stać ich na rytualne niszczenie obiektów swej nienawiści na ekranie. Na lalki voodoo nie ma w Polsce popytu. Choć kto tam wie, co się dzieje w warszawskich apartamentowcach …..

 

To będzie najtrudniejsza z reform rządu PiS. Do sejmu trafił projekt reformy służby zdrowia, zakładający powstanie sieci szpitali finansowanych według nowych zasad. Obecnie zawsze pod koniec roku mamy problem z limitami. Lekarze mogliby leczyć, ale po wyczerpaniu limitu NFZ musieliby robić to za darmo. Projekt zamiast zapłaty za każdego pacjenta wprowadza dla szpitali z sieci stabilne finansowanie ryczałtowe. Pozostałe będą uczestniczyć w konkursach. Według Profesora Chazana ta ustawa ma sens. Zapewnia finansowanie tych szpitali, których działalność jest kluczowa dla zapewnienia opieki zdrowotnej nad całą populacją. Opieka zdrowotna ma również ważne cele społeczne. Jej celem nie jest zapewnienie dochodu prywatnym czy państwowym przedsiębiorcom, którzy inwestują w służbę zdrowia, lecz zapewnienie równego dostępu do kompetentnej opieki w podstawowych dziedzinach medycyny. I to bez żadnych nierówności. Tak zwana „opozycja” jest jak zwykle totalnie na nie. Będzie chaos („trzęsienie Ziemi”?), drożyzna i upadające szpitale. No i oczywiście padają zarzuty, że to powrót do czasów PRL. Może do ludzi młodych taka argumentacja trafia. Powszechne łapówkarstwo w PRL’u nie ma się nijak do patologii NFZ. Nikt nie czekał na wizytę u specjalisty latami. Powrót do systemu w którym sieć szpitali zapewnia wszystkim pewien poziom opieki ma sens. Obecnie przeznaczamy na służbę zdrowia około 6% PKB (przy średniej 8% dla krajów OECD). Bogacące się społeczeństwo może wydawać coraz więcej – ale indywidualnie. Straszenie więc przez PSL wzrostem wydatków nie wydaje się trafionym argumentem. Celem reformy jest dobra i powszechna opieka przy obecnym poziomie wydatków. Rozwój medycyny sprawia, że zawsze będzie miejsce na kosztowne leczenie, wolny rynek, drogie ubezpieczenia i niebotyczne zarobki lekarzy. Ale państwo wszystkich nie uszczęśliwi ani nie uzdrowi. Nie ma doskonałego rozwiązania. Nie jest rolą państwa utrzymywanie przy życiu wszystkich i za wszelką cenę.