Pandemia to dobry czas do refleksji nad tym, czym jest śmierć. Przeczytałem napisane przed chwilą zdanie i uznałem, że brzmi jak pretensjonalny banał. Nasi „intelektualiści” bardzo chętnie się nad problemem pochylą, gdy tylko uporają się z bardziej pilnymi problemami. Ja nie mam zamiaru ich wyręczać. Czy umierający człowiek – nawet jeśli do końca zachowa bystrość umysłu – będzie się zastanawiał nad metafizycznymi lub teologicznymi koncepcjami drogi, która mu pozostała?

Drugą skrajnością są opisy w rodzaju „Rozmów o śmierci i umieraniu” Elisabeth Kübler-Ross. Najczęściej te koncepcje są omawiane w formie porad dla opiekunów terminalnie chorych, a nie „poradnika” – jak samemu się przygotować na nieuchronne. Pewnie słusznie. Należę do grupy kandydatów na „ofiary covida”, a na dodatek wskutek ciągłych kłamstw „ekspertów” postanowiłem więcej się nie szczepić. Więc pewnie powinienem przejść od etapu „nieświadomość” do etapu „niepewność” (dalsze etapy to: zaprzeczenie, bunt, targowanie się z losem, depresja i pogodzenie się ze śmiercią). Jednak – póki co – jestem zdrowy i wolę żyć nadzieją. Także dlatego, że wiele osób przeżywa prawdziwe dramaty i wchodzenie w tę sferę bez ważnych racji wydaje mi się czymś w rodzaju profanacji.

Po co więc poruszam ten temat? Bo dostrzegam pozytywne aspekty przemijania. Pomijam te oczywiste: rozwiązuje problem przeludnienia (w sumie nie wiadomo, czy to problem, bo głoszą go tacy sami eksperci jak ci od pandemii). Żyjemy w dziwnych czasach. Z jednej strony standard życia w Polsce bardzo się poprawił. Z drugiej – intelektualne upodlenie stało się trudne do zniesienia. Powszechne jest przekonanie, że w całkiem niedalekiej przeszłości „wojujący bezbożnicy” zatriumfują (bardzo interesujący artykuł na ten temat: https://dorzeczy.pl/historia/260779/zwiazek-wojujacych-bezboznikow-ateizm-religia-panstwowa-sowietow.html). Może jestem człowiekiem małej wiary, ale naprawdę nie widzę szans na powstrzymanie tego, bez jakiegoś wielkiego kataklizmu (wojny?). A ja chciałbym, aby moje dzieci i wnuki żyły w szczęśliwości i pokoju (tak jak było mnie dane przeżyć swoje życie). Widzę tylko jedno rozwiązanie: niech młodzie budują świat wedle swych marzeń i możliwości. Starcom pozostało życzyć im powodzenia i pogodzić się z faktem, że ich już nie powinno to kłopotać. Rozpocząć proces umierania.

Pół wieku temu powstał film przedstawiający życie włoskiej biedoty o takim właśnie tytule „Odrażający brudni i źli”… Nie oglądałem i nie wiem nawet, czy w Rzymie nadal funkcjonują slumsy. Podobno jest to kino polityczne – metafora ówczesnych Włoch. Czasy mamy inne i ten tytuł idealnie pasuje do krótkiej opowieści o współczesnych elitach. Bez metafor i cudzysłowów. Po prostu. Nie piszę tego „dla opamiętania” (nie kieruję tych słów do elit), ani dla lepszego samopoczucia, racjonalizacji lub mobilizacji ofiar tychże elit. Taki zwyczajny, kronikarski zapis tego co stało się naszym udziałem.

 

Jak do tego doszło?

Gdy wchodziłem w wiek dorosły, rozkręcała się właśnie rewolucja naukowo techniczna. Ówczesne elity snuły wizję nowej ery humanizmu. Dostrzegano wprawdzie zagrożenia, a nawet możliwości użycia technologii przeciw ludziom, ale to były jedynie problemy do rozwiązania. Nikt nie zakładał, że ta złowroga alternatywa może być traktowana jako racjonalne rozwiązanie.

Chronić przed tym miał powszechnie akceptowany system wartości, kształtowany przez religię i kulturę.

To były złudzenia ludzi, którzy przeżywszy okropieństwa II Wojny Światowej chcieli żyć w świecie pozbawionym nienawiści. Brakło im jednak mądrości, odwagi i męstwa – aby przekuć marzenia w rzeczywistość. Rozwój technologii stawiał znacznie wyższe wymagania, niż tylko deklaratywne odrzucenie zła.

Przypuśćmy, że wśród nas zjawia się średniowieczny rycerz, który zawsze szlachetnie walczy z przeciwnikiem, a pokonanych dobija miłosiernie mizerykordią. Przecież (słusznie) uznalibyśmy go za barbarzyńcę. Tak też należy postrzegać dwudziestowieczne elity. Ci ludzie nawet nie próbowali sprostać wyzwaniom czasów (chyba nawet nie zrozumieli sytuacji). Ukształtowane przez nich instytucje są ucieleśnieniem ich miernoty. Niestety w głównej mierze dotyczy to uniwersytetów, które porzuciły misję poszukiwania prawdy. Ludzie naprawdę mądrzy byli i są marginalizowani przez te miernoty. Do takich mędrców bez wątpienia należał Jan Paweł II, który pisał1: „przedstawiciele nauk przyrodniczych są w pełni świadomi tego, że poszukiwanie prawdy, nawet wówczas, gdy dotyczy ograniczonej rzeczywistości świata czy człowieka, nigdy się nie kończy, zawsze odsyła ku czemuś, co jest ponad bezpośrednim przedmiotem badań, ku pytaniom otwierającym dostęp do Tajemnicy”. Poproszony o komentarz – prof. Jan Woleński – (typowy autorytet akademickiego świata) orzekł, że słowa Papieża trafiają w próżnię, bo nikt na nie nie czeka. Już nawet nie chodzi o metafizykę. Ale mówić do butnych autorytetów, że ich wiedza jest ograniczona!!??

Politycy zazwyczaj zamiast powiedzieć coś wprost, tworzą dziwaczne konstrukcje słowne.

Nie mówią, że ktoś kłamie, tylko że „mija się z prawdą”. Złodziej to człowiek, co do którego zachodzi podejrzenie złamania prawa. Etc…

Polscy politycy zdają się sądzić, że takie „dyplomatyczne” wyrażanie się wynika z konwenansów i przyjętych obyczajów. Powszechne oburzenie spotyka każde naruszenie tych obyczajów.

Wykorzystują to ludzie źli, którzy traktują politykę jako bezwzględną walkę z wrogiem „demokracji”. Wzbogacają język polityki o słowa o zmodyfikowanym w zgodzie ze swymi interesami znaczeniu. „Reżim” to rządy które im się nie podobają, a „demokracja” to wyłącznie ich władza. Zdrada Ojczyzny staje się więc „obroną demokracji”, a naruszanie niepodległości „walką z reżimem”.

To są jednak łatwe do wyeliminowania nadużycia (i jedynie okropna nijakość i tchórzliwość obecnych rządów pozwala na ich funkcjonowanie). Sama zasada ubierania nagiej prawdy w „dyplomatyczne” opowieści jest w porządku, jeśli jest dobrze rozumiana.

Powinna ona mianowicie wiązać się z odpowiedzialnością za słowo, które w ustach polityków ma ogromną moc. Politycy zdają się tego nie rozumieć, broniąc konwenansów, zamiast stawać w obronie prawdy.

Dla wyjaśnienia tej sytuacji należy zastanowić się nad tym, co sprawia, że słowa wypowiedziane przez polityka „ważą” więcej, niż takie same słowa w ustach przeciętnego obywatela.

Tym czynnikiem jest performatywne znaczenie wypowiedzi.

Takie znaczenie objaśnia się najczęściej na przykładzie przysięgi małżeńskiej. Nie tylko wyraża ona pewne deklaracje, ale tworzy nową rzeczywistość: małżeństwo. Taka twórcza moc słowa nazywana jest przez językoznawców właśnie ich znaczeniem performatywnym.

Politycy powinni mieć świadomość tego, że ich wypowiedzi także mają znaczenie performatywne.

Samo nagłośnienie przez media tych wypowiedzi sprawia, że każda ich myśl staje się dla zwolenników prawomocnym poglądem. Tak jest na przykład z „fałszywą pandemią” ogłoszoną przez Konfederację. Zmienia się zatem postrzeganie zagrożenia przez społeczeństwo (może tak, może nie) – a co za tym idzie: zachowania wielu ludzi i związane z tym zagrożenie.

To jednak nie jest największy problem z lekceważeniem przez polityków mocy ich słów.

Jeśli Jan Kowalski na imieninach u cioci powie, że bezczelne ataki niemieckich polityków na Polskę są „niedopuszczalne”, to wyraża jedynie swój pogląd. Jeśli to samo mówi Premier – to należy domniemywać, że określa stanowisko polityczne rządu wobec tych ataków. Skoro są „niedopuszczalne”, a jednak nastąpiły – to trzeba zapytać co rząd zrobi w tej sytuacji. Zapewne nic. Powiedział co mu się zdawało, że powinien i na tym koniec. Ale te słowa nie przepadły wraz z końcem impresy u cioci. One żyją i kształtują naszą rzeczywistość. Rzeczywistość w której Polskę można bezkarnie atakować.

Co na to Prezydent, który uosabia godność Rzeczpospolitej i ślubował „strzec niezłomnie godności Narodu”? Może rację mają ci, którzy uważają, że Andrzej Duda powinien odpowiadać przed Trybunałem Stanu? Tyle, że nie z powodu wydumanego „łamania Konstytucji”, ale dlatego, że ignoruje takie oskarżenia – godzące w jego godność, a pośrednio godność Rzeczpospolitej.

 

Srodze zawiedli się ci zwolennicy PiS, którzy sądzili, że druga kadencja będzie pogłębioną reformą państwa w kluczowych obszarach. Zaczęło się od zgody na likwidację polskiego górnictwa w zamian za brukselskie srebrniki, które przy okazji służą wrogom Polski (Niemcom i ich współpracownikom – w tym polskim folksdojczom) do szantażu pod pretekstem „praworządności.

Przedstawiono to jako wielki „sukces” i opowiada się bajki o „zielonej transformacji”. Wystarczą proste rachunki, by wykazać, że jeśli zrezygnujemy z węgla, to będziemy musieli podjąć decyzję o budowie elektrowni atomowej. Różnica jest taka, że węgiel mamy, a technologie atomowe musimy kupić za ciężkie miliardy. Ambasador Mosbaher-Riepin już jest pewna że od Amerykanów. Nawiasem mówiąc tolerowanie jej (i nie tylko jej) wyczynów stoi w jawnej sprzeczności z przysięgami jakie złożyli Premier („dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem” dotyczy Polaków, a nie Amerykanów) oraz Prezydent („będę strzegł niezłomnie godności Narodu”).

Później uchwalono kontrowersyjną ustawę o ochronie zwierząt, która przez wielu jest odbierana jako wypowiedzenie wojny wsi. Wiele oskarżeń, jakie pada pod adresem ustawy jest kłamliwych. Tym bardziej NIE WOLNO było jej uchwalać w jeden dzień. Byłby czas na dyskusję, poprawki (część argumentów jest trafnych) i spokojne objaśnianie. Nie do obrony jest oddanie rolników pod władanie organizacji „ekologicznych”, które są w dużej części opanowane przez osoby o skrajnie lewackich poglądach (pani Spurek – gdy już skończy kadencję europosła na pewno się w nich odnajdzie).

Na koniec „rekonstrukcja” rządu i pozbycie się dwóch fachowców z pasją Gróbarczyka (minister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej ) oraz Ardanowskiego (minister rolnictwa).

To wszystko można by uznać za kontrowersje lub błędy, które można wyjaśnić lub naprawić.

Jednak wątpliwości rozwiewa Adam Bielan, „wygrywaliśmy wybory na wsi zanim pan Ardanowski został ministrem rolnictwa i jestem przekonany, że będziemy wygrywać wybory także po tym, jak odejdzie z tej funkcji”. Minister Ardanowski odszedł (a raczej go wyrzucono) – bo nie zagłosował za kontrowersyjną ustawą o której mowa wyżej. Kierował się własnym poczuciem interesu wsi. Powyższe słowa można więc i należy interpretować jako wyraz przekonania, że niezależnie jak bardzo będzie PiS wsi szkodzić – i tak głupie kmiotki na nich zagłosują.

Pan Bielan mocno się myli. Na dzień dzisiejszy nie ma siły politycznej, która mogłaby godnie reprezentować interesy Polaków. Nie jest już nią jednak także PiS. Następnych wyborów na pewno nie wygra (a dotrwanie do końca kadencji też będzie wyczynem).

Niestety nie ma w Polsce mężów stanu. PSL, który mógłby wykorzystać obecną sytuacją jest karykaturą partii, przywiązaną do „antypisu” - najbardziej idiotycznej retoryki w najnowszej historii Polski. Pozostaje więc machnąć ręką i uznać, że „niech się dzieje wola nieba….”.

W latach 90-tych powrót do władzy komunistów był przez wielu odbierany jak tragedia. Tymczasem ta skompromitowana formacja zatrzymała wyprzedaż Polski (przynajmniej na 4 lata – bo potem nastał największy szkodnik III RP – Jerzy Buzek). Teraz może być podobnie.

Poza tym mamy jeszcze trzy lata – dość czasu, by zbudować prawdziwie patriotyczną i opartą na zdrowym rozsądku siłę polityczną (elektorat patriotyczny zagospodarowują póki co oszołomy w rodzaju Kukiz’’15 czy Konfederacji).

 

Pochodzę ze wsi i zbliżam się do 60-tki. Jakieś tam wykształcenie posiadam, ale z PRL’u - więc można to pominąć. Tak czy owak – czuję się adresatem obelg kierowanych po wyborach przez „elity” w naszym kierunku.

Przyznam szczerze, że sprawia mi pewną frajdę teza, że nasze pogardzane i zacofane Podkarpacie dokopało warszawce. Jednak w końcu przyszła refleksja, że jeśli ta warszawka będzie nadal postępować tak głupio, to trzeba będzie „kosy na sztorc” postawić ;-) – a to byłoby dla wszystkich przykre. Dlatego postanowiłem wyjaśnić kilka prostych kwestii, które warszawskie profesory nijak zrozumieć nie potrafią.

 

Historia żywa

 

My tu na Podkarpaciu żyjemy w wielopokoleniowych rodzinach. Jednym z tego efektów jest to, że nasza pamięć obejmuje rodzinne tradycje. Nie musimy sięgać do podręcznika, by przeczytać co też warszawscy mądrale mają do powiedzenia o historiach, które są żywe w zbiorowej pamięci pokoleń.

Patriotyzmu uczymy się na cmentarzach – przy grobach przodków, wspominając też tych których mogiły są gdzieś daleko.