2015-05-05

2015-05-06

2015-05-07

2015-05-08

2015-05-09

2015-05-10

2015-05-11

2015-05-12

2015-05-13

2015-05-14

2015-05-15

2015-05-16

2015-05-17

2015-05-18

2015-05-19

2015-05-20

2015-05-21

2015-05-22

2015-05-23

2015-05-24

2015-05-25

2015-05-26

2015-05-27

2015-05-28

2015-05-29

2015-05-30

2015-05-31


Zobacz wcześniejsze informacje:

W minionym tygodniu w Rzeszowie odbyła się debata o prywatyzacji, w której udział wzięli między innymi animatorzy tego procederu z Emilem Wąsaczem i Krzysztofem Kaczmarkiem na czele. Zapytany o błędy prywatyzacji Wąsacz stwierdził, że tylko ten kto nic nie robi, nie popełnia błędów. To jedna z półprawd, które są często traktowane jako twarde reguły postępowania. Cała prawda jest zaś taka, że prawo popełniania błędów nie zwalnia z odpowiedzialności za ich skutki. Panowie „prywatyzatorzy” byli zresztą sowicie wynagradzani dlatego między innymi, że piastowali stanowiska obciążone dużym ryzykiem. Jeśli stwierdzenie, że mamy prawo do błędu kończy sprawę, to otwiera się pole działania dla ludzi niekompetentnych i głupich. Dureń nie będzie się bał ryzyka, jeśli nie grożą mu żadne konsekwencje. Wąsacz wspomniał, że błędem były zbyt wysokie prowizje dla NFI. Gdyby nie był głupcem, to znałby realia rynku ubezpieczeń, w świetle których określenie „za wysokie” jest zdecydowanie zbyt łagodne. Dla przykładu koszty działalności (bez akwizycji) PZU Życie były wówczas w stosunku do przypisu składki o wiele niższe. A przecież te koszty obejmowały całą sieć placówek, tysiące pracowników od aktuariuszy po likwidatorów szkód itd... Tymczasem NFI nie miało nawet swojego systemu informatycznego, tylko rozliczanie za nie robił ZUS. Trzeba było naprawdę skrajnej ignorancji (albo i coś więcej), aby zgodzić się na takie prowizje.

Pana Wąsacza można zrozumieć. Stwierdzenie, że kto nic nie robi - ten nie popełnia błędów, to bardzo łatwe usprawiedliwienie. Pytanie zasadnicze: dlaczego takie usprawiedliwienie jest akceptowane przez społeczeństwo. Pan Wąsacz ma jakiś proces za szkody które porobił w swej ignorancji. Ale to przecież nie jest największy szkodnik. Gdyby chcieć rozliczyć szkody, jakie popełnił rząd Buzka, to należałoby go zamknąć na dożywocie w całości. Jednak ci ludzie mogą liczyć na bezkarność, gdyż Polacy nie dostrzegają związków między ich działalnością, a problemami jakie się pojawiają w Polsce.

Wydawało się, że próba otwarcia drogi do sprzedania Lasów Państwowych pod pozorem ich ochrony przed sprzedażą to szczyt przewrotności. Ale hymnem PO powinien być wierszyk Młynarskiego, o facetach, których nie sposób przecenić.

Przedwczoraj w TVP Rzeszów miała miejsce dyskusja na temat kontraktu na zakup helikopterów. Uczestniczył w niej działacz związków zawodowych Roman Jakim, ekonomista dr Krzysztof Kaszuba, Marszałek Województwa Podkarpackiego Władysław Ortyl i posłanka PO Krystyna Skowrońska.
Pomimo, że mówili niby tym samym językiem, nie było żadnych możliwości porozumienia. Nawet przy najlepszych chęciach  wszystkich stron. Ich role społeczne są bowiem zupełnie inne – stąd zupełnie odmienne widzenie świata. Wszyscy poza posłanką rządzącej partii próbowali znaleźć racjonalne rozwiązanie problemu. Ona miała jedną jedyną rolę do spełnienia: usprawiedliwić działania rządzącej mafii - nieważne jak by one nie wyglądały. Zapewniała więc, że odpadnięcie działających w Polsce firm to wynik zaniedbań formalnych tych firm i żadnego drugiego dna w tym nie ma. Dzień później „Rzeczpospolita” opisała to „drugie dno”, ciesząc się przy tym, że Francja woli Polskę od Rosji. Z tekstu zaś wynika jasno, że Francji zostanie powetowana strata z powodu odstąpienia od sprzedaży mistrali Rosji, poprzez podpisanie kontraktu z Polską. Jeśli w Świdniku lub Mielcu dojdzie do masowych zwolnień, to zwalniani pracownicy będą z dumą przekraczać bramy zakładu, wiedząc że ich krzywda służy dokopaniu Ruskim :-(. Miejmy nadzieję, że nie będą jak ci rolnicy i transportowcy i nie zaczną protestować.

Odszedł wielki autorytet III RP i zaprzyjaźnionych z nią narodów: żydowskiego i niemieckiego (chodzi wyłącznie o tych dobrych Niemców – bo źli dogorywają gdzieś w lasach Argentyny). Pozostawił nam między innymi przykazanie, aby odróżniać bydło od nie-bydła. On sam jest już poza podejrzeniem, bo inne święte prawo III RP mówi, że o zmarłych mówimy dobrze albo wcale (dlatego niniejszy tekst nie będzie o ujadających autorytetach).

Jak zatem odróżnić bydło od nie-bydła?

Bydło jak wiadomo – niczego nie uszanuje i wszystko potrafi zapaskudzić.

Dlatego swoistym papierkiem lakmusowym może być coś, co wygląda estetycznie. Magda Ogórek jest w sam raz: urodziwa, ładnie mówi i ładnie się ubiera. Pokazujemy więc takie zjawisko i obserwujemy reakcję. Kandydatka lewicy jest młoda i nie grozi jej (miejmy nadzieję) szybkie zejście, więc nie chroni jej przykazanie dotyczące zmarłych (lub potencjalnie nieżywych). Dlatego bydło wytrenowane w III RP kiwa z uznaniem głową nad trumną autoryteta, ale folguje sobie wobec młodej kandydatki na prezydenta w dwójnasób (narzeka na to ostatnio Leszek Miller).

I - o zgrozo – okazuje się, że podział na bydło i nie-bydło przebiega inaczej, niż to sobie autorytet wyobrażał. Można by nawet rzec – że przebiega dokładnie odwrotnie. Ale taki sąd byłby jednak nadużyciem. Prawica może być powściągliwa w osądach pani Magdy z innych powodów.

Po pierwsze – zawsze to lepiej, gdy bydło zazwyczaj tratujące nasze poletko idzie na szkodę do sąsiada. Po drugie zaś pani Ogórek przywraca zapewne u wielu osób wiarę we własną kulturę i dobre wychowanie. Potrafimy jednak szanować ludzi o odmiennych poglądach! To nie różnice poglądów wywołują agresję!

Między Andrzejem Dudą i Magdaleną Ogórek różnice te są aż nadto widoczne. On chciałby pozostać wierny konserwatywnym wartościom. Ona deklaruje, że w sprawach światopoglądowych będzie szanować wolę narodu. Co prawda podbudowuje to stanowisko wiarą w zbiorową mądrość narodu, ale nie bierze pod uwagę siły mediów i ich zdolności do manipulowania opinia społeczną. Gdyby jednak doszła ona do władzy – mielibyśmy na lewicy zasadniczą zmianę. Dotąd lewica wygrywała w Europie, gdy na plan pierwszy wybijała wrażliwość społeczną. Po dojściu do władzy okazywało się często (vide Hiszpania), że właśnie sprawy światopoglądowe są najważniejsze – bez względu na opinię społeczeństwa. Kandydatka lewicy stawiając na planie pierwszym społeczeństwo wskazuje zupełnie rozsądne kryterium podziału między lewicą i prawicą w Polsce. Dla konserwatystów bowiem wzięcie w nawias tradycyjnych wartości nie wchodzi w rachubę, a wiara w zbiorową mądrość narodu jest zbyt słaba, aby ją uczynić ostateczną wyrocznią. Dlatego konserwatyści raczej ostrożnie podchodzą do demokracji. Bez żalu więc oddaliby słowo „demokracja” na użytek lewicy. Zbliżylibyśmy się więc do modelu amerykańskiego: podziału na demokratów i republikanów.

No a gdzie miejsce dla obecnie rządzącej mafii? Gdzie lewactwo osierocone przez Palikota? Tam gdzie zazwyczaj trafia bydło. W oborze lub rzeźni. Póki jednak ono grasuje paskudząc wszystko wokół, potrzebny jest sojusz potencjalnych republikanów i potencjalnych demokratów – bo najpierw trzeba bydło ogarnąć, a potem możemy się „pięknie różnić”.

To tak w odpowiedzi wszystkim „naiwnym”, którzy z okazji zbliżających się świat znów podnoszą lamenty nad brakiem jedności w społeczeństwie.

W najnowszej audycji MaxTV (https://www.youtube.com/watch?v=ySjKLH7ZD_M#t=898) autor mówi sporo o polskiej gospodarce z amerykańskiego punktu widzenia. Nie chodzi przy tym o porównanie sytuacji Polski i USA, albo informacje o tym, co zrobiłby Amerykanin rządząc Polską. „Amerykański punkt widzenia” w tym przypadku to światopogląd ukształtowany w amerykańskiej rzeczywistości. Dziennikarza wręcz irytuje to, że ktoś może myśleć inaczej – nie po amerykańsku. Jak wiadomo USA to centrum świata i jeśli ktoś nie rozumie pojęć takich jak liberalizm i konserwatyzm dokładnie tak, jak rozumie je amerykański konserwatysta, to trudno się z nim porozumieć.

Z polskiej perspektywy widać pewne rzeczy inaczej. Ale tym ciekawiej wygląda konfrontacja poglądów.

1. Wyjaśnienie organizacji społeczeństwa przy pomocy przestrzennego modelu polityki jest bardzo przekonujące.

W tym modelu naród dzieli się na posiadaczy (tych, którzy mają) i ludzi pozbawionych własności. Dzięki pracy istnieje możliwość przechodzenia z warstwy niższej (ludzi bez własności) ku wyższej (właścicieli), a następnie do biznesu. Naród wybiera sobie polityków, którzy nim rządzą i utrzymują te warstwy w równowadze. Media natomiast czuwają nad tym, by nie było przy tym szwindli. Według Kolonko w PRL'u warstwa posiadaczy była bardzo wąska – nie to co w USA. Przede wszystkim zaś zablokowane było przechodzenie do warstwy posiadaczy. Dlatego ten system został rozwalony przez tych, którzy chcieli mieć. Obecnie układ ten został odtworzony, a zamiast przejścia do klasy posiadaczy otworzono wyjście na zewnątrz: na emigrację.

Przyjmując ten model, musimy wziąć pod uwagę fakt, że to jednak spore uproszczenie. Przede wszystkim pomija dwa główne aspekty: dynamiczny rozwój cywilizacji oraz rolę systemu finansowego. Obraz jest zafałszowany w jeszcze jednym ważnym aspekcie: jego dynamiki. Nie wynika ona wyłącznie z chęci przechodzenia między warstwami, ale przede wszystkim z tego, że każdy (!) chce mieć więcej. Amerykański sen przekształca się powoli w koszmar właśnie dlatego, że im ktoś bogatszy, tym łatwiej mu jest powiększać stan posiadania. Następuje więc coraz większe rozwarstwienie, a przechodzenie od tych którzy nic nie mają ku kurczącej się warstwie posiadaczy jest coraz trudniejsze. Stąd narastające konflikty, kończące się coraz częściej tak jak ostatnio w Baltimore (zamieszki i godzina policyjna).

Z kolei w odniesieniu do Polski mamy do czynienia z dużym zafałszowaniem transformacji. Polacy u schyłku PRL'u byli bardzo bogaci. To, co Max Kolonko przedstawia jako efekt dorobku życia przeciętnego Amerykanina – czyli własny dom – było w posiadaniu większości obywateli PRL. Na dodatek przy śladowym zadłużeniu obywateli, którzy w 100% mieli pracę. Ta praca nie pozwalała jednak na dynamiczny wzrost konsumpcji. Na dodatek załamanie się światowego porządku gospodarczego w połowie lat 70-tych wymagało zaciskania pasa, na które nie było społecznego przyzwolenia. Gierek starając się sprostać przyrzeczeniu, że władza do ludu pracującego strzelać nie będzie, ratował sytuacje kredytami, co skończyło się uzależnieniem państwa od nowojorskich bankierów i rządami ich agenta – Balcerowicza.

Alternatywą był model zbliżony do konserwatyzmu niemieckiego: przywrócenie równowagi poprzez wzrost gospodarczej aktywności społeczeństwa. Zwycięstwo Balcerowicza nie było natychmiastowe, gdyż w roku 1989 władza wybrała model amerykański, zapewniając naród, że budujemy „społeczną gospodarkę rynkową”. Ludzie wzięli zatem sprawy w swoje ręce i nastąpił dynamiczny rozwój prywatnej przedsiębiorczości. Z czasem zwyciężyło państwo, a klęskę narodu przypieczętowały „reformy” Buzka i wyprzedaż banków w czasie jego rządów.