Na stronach Forbes'a można przeczytać ciekawy artykuł dotyczący oddziaływania Doliny Krzemowej na partie polityczne USA. Główna teza głosi, że wsparcie ze strony hi-tech dla Partii Demokratycznej może skutkować jej destabilizacją. Dolina Krzemowa jest bowiem pod wieloma względami zaprzeczeniem fundamentalnych założeń polityki Demokratów. Nie ma tam mowy o jakiejkolwiek polityce równościowej (udział Latynosów wśród pracowników spółek technologicznych jest bez porównanie mniejszy niż ich liczebność wśród mieszkańców Kalifornii, a kobieta-inżynier to wielka rzadkość). Związki zawodowe są uważane za przeżytek (co prowadzi do konfliktów, gdy firmy z Doliny Krzemowej rozwijają bardziej tradycyjną działalność – jak w przypadku Amazona). Jest to obszar bardzo dużych nierówności, a wysokie koszty utrzymania sprawiają, że odsetek nędzarzy i bezdomnych stale rośnie.

 

Autor artykułu nie analizuje przyczyn takiego stanu rzeczy, ograniczając się do przytoczenia opinii, że wbrew pozorom kalifornijscy kapitaliści są tak samo chciwi, jak wszyscy inni. Może z europejskiej perspektywy łatwiej dostrzec strukturalne przyczyny opisanego stanu rzeczy. Przede wszystkim aktywność pracowników firm hi-tech w znacznie większym stopniu koncentruje się wewnątrz firm. Produkty największych firm powstają z myślą o rynku światowym, a przez to ich oddziaływanie na rynek lokalny jest minimalne. Nie ma też tak rozbudowanej sieci kooperantów jak w tradycyjnym przemyśle.

 

Tymczasem nad Wisłą słowo „innowacyjność” jest odmieniana przez wszystkie przypadki. Rozwój innowacyjności ma być lekarstwem na wszystkie problemy. To jest dobry przykład myślenia magicznego, a nie podstawa do sformułowania sensownego programu gospodarczego.

 

Z przykrością informujemy widzów, że dzisiejszy program "Jan Pospieszalski: "BLIŻEJ" został zdjęty przez TVP SA.

Powodem było zaproszenie do debaty redaktora Jacka Karnowskiego.

TVP nie zgodziła się na jego obecność w programie, ale nie przedstawiła merytorycznych powodów uzasadniających tę decyzję.

Zakaz zaproszenia do TVP redaktora Jacka Karnowskiego ma charakter przypominający cenzuralny "zapis na nazwisko" stosowany w PRL-u. Jako człowiek, który współtworzył niezależny obieg prasowy za czasów komunistycznych, nie mogę się na to zgodzić.

[...]

Paweł Nowacki, wydawca i producenta programu "Jan Pospieszalski: Bliżej",  Warszawa, 9 stycznia AD 2014

We wtorek amerykański wymiar sprawiedliwości dał bankowi JPMorgan 2 lata na poprawę swoichprocedur, tak – aby zapewnić odpowiedni poziom bezpieczeństwa i przestrzeganie przepisów prawa (są to konsekwencje afery Madoffa). Stało się to pretekstem do dyskusji na temat tego, czy tak duża organizacja jest podatna na jakąkolwiek kontrolę. Czy do takich organizacji nie pasują słowa Jana Pawła II: „koniecznie napiętnować istnienie mechanizmów ekonomicznych finansowych i społecznych, które chociaż są kierowane wolą ludzi, działają w sposób jakby automatyczny, umacniają stan bogactwa jednych i ubóstwa drugich”?

Ciekawy artykuł dotyczący przyjmowania nazwisk przez żydów publikuje www.businessinsider.com. Przyjmowanie nazwisk w Europie było jednym z elementów kształtowania nowoczesnych państw narodowych. Żydzi aż do końca XVIII wieku podtrzymywali tradycję używania tylko imion – na zasadzie „Mojżesz syn Mendla” albo „Sara córka Rebeki”. Proces przyjmowania nazwisk wymusiły władze w celu opodatkowania, ewidencji i edukacji.

 

Przyjmowanie nazwisk przebiegało według różnych schematów. Na przykład żydzi w krajach słowiańskich często dodawali do tradycyjnych form końcówkę „son” i tak z „syna Mendela” powstawał Mendelson („son of Mendel”). Zdarzało się też, że podstawą nazwiska były określenia z języków kraju zamieszkania (np. od nazw zawodów lub zwierząt jak „Sokołowski” od sokoła).

 

Później stało się to podstawą do sformułowania jednego z argumentów antysemitów: dowodem spisku ma być ukrywanie tożsamości pod obcymi nazwiskami.

 

W ubiegłym tygodniu Donald Tusk obiecał, że we wtorek obieca nam jeszcze więcej (prezentując Wielki Plan).

Ale plan musiał ulec zmianie (ostatecznie prezentacja nastąpiła w środę), bo pojawiła się okazja, by "zapunktować". Premier Wielkiej Brytanii znów zaatakował imigrantów.

Zamiast planowania planów, Tusk znów wyskoczył z oskarżeniami wobec PiS. To niebywałe, ale ta prymitywna strategia PO nadal działa bez pudła!

Ale po kolei.

Najpierw "minister Twitter" dał odpór na Twitterze. Potem zaczęła się medialna wrzawa, na fali której następny rządowy geniusz wezwał PiS, by opuścili frakcję PE w której "w której są też przedstawiciele partii brytyjskiego premiera Davida Camerona".  Ukoronowaniem tej absurdalnej akcji była konferencja Tuska, na której "wyjaśnił, że frakcja w Parlamencie Europejskim, której częścią jest PiS, z reguły zajmuje takie stanowisko, które jest wbrew polskim interesom".

Reakcja była szybka i łatwa do przewidzenia.

"Chciałem powiedzieć o atakach na nas - co jest dowodem niebywałej hipokryzji Tuska i innych polityków PO, która jest w EPP, gdzie siłą największą są Niemcy" mówi genialny polityk i jedyna nadzieja prawicy.

Była okazja do podtrzymania antypisowskich histerii, to trudno było nie skorzystać! Zwłaszcza wobec faktu, że większość polskiej prasy jest kontrolowana przez niemieckich wydawców.

Gdyby w miejscu Kaczyńskiego był ktoś mniej genialny, zrobiłby rzecznikiem prasowym Jana Pietrzaka, który śmiałby się do rozpuku z polityki "drużyny Tuska" (bo obiektywnie rzecz biorąc ten "Gang Olsena" jest niewymownie śmieszny). Nie trzeba nic więcej.... Tak samo jak Tusk nie potrzebuje niczego więcej by powstrzymać niekorzystne zmiany w sondażach, poza waleniem w PiS jak w bęben....