„Banksterzy nie muszą rządzić światem. Jesteśmy silniejsi od nich. Oni nie mają żadnej legitymacji”. Tak twierdzi Guye Standing, opisując niedolę prekariatu. Prekariat, to jego zdaniem nowa klasa polityczna, wytworzona przez neoliberalizm i globalizację. Są to najczęściej dobrze wykształceni, młodzi ludzie, którzy są wyzyskiwani przez „system”.

Prekariat, to nie są nowi proletariusze. Różnią się oni od proletariatu w trzech głównych aspektach:

  1. Brak stabilności. Proletariat był zmuszany do ciężkiej pracy, ale ta praca była stabilna i dawała jakiś poziom socjalnego bezpieczeństwa. Prekariusze muszą akceptować życie pełne ciężkiej, ale niestabilnej pracy.

  2. Ryzyka związane z pracą proletariatu były dobrze znane, a wysiłki państwa często zmierzały do łagodzenia ich skutków (poprzez zasiłki). Prekariusze są narażeni na szoki, których nikt nie jest w stanie przewidzieć, a w razie porażki są pozostawieni sami sobie (vide „frankowicze” w Polsce).

  3. Prekariat to pierwsza klasa ludzi pracujących, która zamiast z czasem zyskiwać prawa – traci je.

Zdaniem Standinga rosnące w siłę partie lewicowe Syriza (Gracja) i Podemos (Hiszpania) są partiami reprezentującymi prekariat. Jednak postulaty Stadinga są nawet bardziej radykalne, niż propozycje wspomnianych partii. Chce on wprowadzenia powszechnego wynagrodzenia minimalnego. Uzasadnia to względami sprawiedliwości: Prekariusz, którego faktyczne obciążenie wynosi nawet 80 procent, płaci dziś wyższe podatki niż korporacja. Bo za wszystko musi płacić sam: za służbę zdrowia, za przedszkole dla dzieci. Krótko mówiąc: wydaje większość wynagrodzenia na świadczenia, które powinien dostać od państwa za darmo. To niesprawiedliwe. Moim zdaniem, jeśli ktoś decyduje się na najniżej płatną pracę, nie powinien tracić podstawowych świadczeń. Musi być ta sieć bezpieczeństwa. Gdy człowiek nie jest bezustannie zajęty walką o przetrwanie ma czas na to, by być obywatelem, angażować się społecznie, pomagać innym, zajmować się rodziną. Przestaje być pasywny, staje się świadomym obywatelem.

W ostatnich dniach miały miejsce dwa zadziwiające wydarzenia. We wtorek w Kongresie USA przemawiał premier Izraela Benjamin Netanyahu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że przybył on na zaproszenie lidera Republikanów, bez uzgodnienia z Prezydentem Obamą. Ponieważ ewidentnie jest to element kampanii wyborczej – prezydent Obama słusznie powiedział, że nie zamierza się w tą kampanię angażować. Na znak protestu 55 kongresmenów wyszlo z sali. Oburzenia nie kryją nawet niektórzy politycy amerykańscy narodowości żydowskiej.

Mniejszym zainteresowaniem mediów cieszyło się inne wydarzenie, które miało miejsce w Korei Południowej. Jakiś nacjonalista pociął twarz ambasadorowi USA. Atak na ambasadora jest zawsze zniewagą dla państwa, które on reprezentuje. W tym wypadku atak nie nastąpił na terenie wrogiego kraju, ale sojusznika (właśnie odbywają się wspólne manewry korańsko-amerykańskie). Na dodatek to armia USA strzeże Koreę Południową przed agresją z północy.

2015-03-01

2015-03-02

2015-03-03

2015-03-04

2015-03-05

2015-03-06

2015-03-07

2015-03-08

2015-03-09

2015-03-10

2015-03-11

2015-03-12

2015-03-13

2015-03-14

2015-03-15

2015-03-16

2015-03-17

2015-03-18

2015-03-19

2015-03-20

2015-03-21

2015-03-22

2015-03-23

2015-03-24

2015-03-25

2015-03-26

2015-03-27

2015-03-28

2015-03-29

2015-03-30

2015-03-31

Ukraina Na Ukrainie cichną działa. Tym głośniej brzmią słowa Victorii Nuland: tak - to jest inwazja na Ukrainę. Nuland jest urzędniczką rządu Obamy, od początku zaangażowana w sorawie ukraińskiego kryzysju. Gdy w czasie przesłuchania w Kongresie padło pytanie, czy wsparcie, jakiego Rosjanie udzielają rebeliantom, oznacza to po prostu inwazję? Nuland próbowała nie odpowiedzieć na to pytanie, jednak przyciśnięta do muru odparła: - Tak, można użyć tego słowa.

Według cytowanego komentarza Bartosza Węglarczyka „Oświadczenie Nuland ma kluczowe znaczenie, bo do tej pory urzędnicy USA za wszelką cenę unikali nazwania działań rosyjskich inwazją. W dyplomacji słowa mają kluczowe znaczenie - jeśli rząd USA uznałby działania rosyjskie na Ukrainie za inwazję, musiałby zacząć przygotowywać ostrzejsze sankcje, także polityczne i dyplomatyczne”.

Czyli jest to typowa wypowiedź performatywna – taka jak przysięga małżeńska lub wypowiedzenie wojny. Wypowiedzi performatywne nie tylko opisują rzeczywistość, ale zmieniają ją. Czy wypowiedź Nuland ma ma celu stworzyć na Ukrainie wojnę w sytuacji, gdy wreszcie pojawiła się realna szansa na pokój?

Może to zresztą zbieg okoliczności, że akurat teraz odbyło się to przesłuchanie. Dziwnym zbiegiem okoliczności akurat teraz zastrzelono w Moskwie opozycjonistę. I akurat teraz renomowane czasopismo brytyjskie zdecydowało się bez ogródek porównać Putina do Stalina (przy czym ten drugi wypada w tym porównaniu lepiej). Jeszcze niedawno podobne porównania uznawano za skandaliczne. Ale jesteśmy na innym etapie i krwawy dyktator w Moskwie jest propagandzistom niezbędny. Jeśli ten język przejdzie do polityki – to zapewne zmieni to rzeczywistość. Nawet rozpalanie wojny wyda się moralnie słuszne.

Przeciw podobnym porównaniom oponuje dyżurny autorytet III RP. Równocześnie jednak ubolewa on: przywódcy zachodni […] już wiedzą, że Putin kłamie, ale nauczyli się dzięki zachodnim rządom prawa, że kłamstwo trzeba udowodnić. Autorytet nic nie musi udowadniać. On wie, że Putin kłamie i basta. Żeby nie było wątpliwości, o co mu chodzi, dalej mówi wprost: Rozumiem, skąd się bierze taka postawa, ale jeżeli nie zdołamy przezwyciężyć odruchowej logiki i dobrej woli, to będziemy musieli albo sami nauczyć się kłamać, albo poddać się temu, kto kłamie.

Przezwyciężyć logikę, odrzucić dobrą wolę i hajda na moskala. Dożyliśmy czasów, kiedy tacy ludzie kształtują „życie umysłowe” w naszym kraju. Po prostu straszne.

Dlaczego opozycja, której reprezentantem był zabity niedawno Niemcow ma w Rosji ma tak niskie poparcie? Może dlatego, że niezmiernie trudno byłoby ich nazwać opozycją demokratyczną. Ludzie ci powiązani są z oligarchami, którzy w czasach Jelcyna doprowadzili kraj do ruiny, a z drugiej strony – z amerykańskimi organizacjami działającymi na rzecz „szerzenia demokracji”.

W czasach Jelcyna krajem rządziła rzeczywiście tak zwana „rodzina kremlowska” (choć chyba równie dobrym określeniem jest tu „mafia”). Do najbardziej wpływowych osób można zaliczyć zmarłego niedawno oligarchę Borysa Bieriezowskiego oraz Michaiła Chodorkowskiego, który spędził 10 lat w więzieniu. Kulisy ich działalności odsłania ciekawa książka Marka Hollingswortha i Stewarta Lansley'a pod tytułem „Londongrad” (polskie wydanie ukazało się pod tytułem „Londyn nowych Ruskich. Od Berezowskiego do Deripaski”). Obecna „opozycja” zrodziła się wskutek rozgonienia „rodziny kremlowskiej” przez Prezydenta Putina. Kluczowym wydarzeniem w tej historii był upadek Jukosu. Poniżej publikujemy fragmenty wspomnianej wyżej książki dotyczące byłego prezesa Jukosu, Chodorkowskiego: