Furorę po prawej stronie internetu robi wywiad z Magdaleną Jethon "Strasznie mnie ten Kaczor wpieprza". Redaktor Mazurek nie po raz pierwszy obnaża głupotę swoich rozmówców. Ale tym razem to nie byle jaki polityk, ale fachowiec niesłusznie odsunięty przez kaczystowski reżim.

Najlepszy fragment rozmowy:

- o już dyktatura?
- ale jeszcze pewne swobody obywatelskie zostały zachowane.
- Pewne swobody?
- Na razie nawet większość tych swobód, ale kierunek jest naprawdę bardzo niebezpieczny.
- A które swobody nam odebrano?
- Mam to wszystko wymieniać?
- Choć jedną.
- Hmm, nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć.

Itd… itp… Nic dziwnego, że wiele komentarzy wyraża zdumienie: jak ktoś taki mógł szefować jednej z radowych anten?

Ale ona nie jest przecież wyjątkiem. Tych skrzywdzonych elit nie da się słuchać. Ale nie wszyscy są po prostu głupi. Czasami można spotkać osoby po prostu złe. Przez nich nie przemawia zacietrzewienie, ani nawet nienawiść, tylko po prostu perfidne zło. Przykładem może być Krzysztof Mieszkowski, który uczestniczył w ostatnim programie „Warto rozmawiać” (tym razem na temat: Czy skandal w Teatrze Powszechnym w Warszawie to wytyczanie granic wolności w sztuce, czy kolejny akt agresji w wojnie światopoglądowej?). Na jego perfidny sposób prowadzenia rozmowy uwagę zwrócił inny z uczestników programu – aktor Tomasz Mędrzak. To pewien rodzaj erystyki: krótkie komentarze („wrzutki”) powodujące irytację rozmówcy. Nawet ludzie o skrajnie różnych poglądach potrafią czasem ze sobą rozmawiać – choćby poszukując przyczyny tych różnic. Ale tu mamy zupełnie inny przypadek. Komentarze takich osób jak Mieszkowski nie są próbą nawiązania dialogu. Są celowo wygłaszane z poczuciem intelektualnej wyższości i formułowane w oparciu o spójny, choć całkowicie nam obcy obraz świata.

Ta spójność jest ważna – bo pozwala przekonać wiele osób, które nie mają silnie ugruntowanych poglądów. Rzadko się przy tym zdarza, że jesteśmy zmuszeni nasze poglądy konfrontować z rzeczywistością – tak jak Jethon w rozmowie z Mazurkiem.

Możemy podejrzewać, że ludzie inwestujący własne pieniądze zaczęli pilnie śledzić polską prasę w poszukiwaniu opinii nadwiślańskich geniuszy ekonomii. Poczytają i zakładają, że jest dokładnie odwrotnie. Dla „polskich ekonomistów” zupełnie jasne jest, że duże transfery socjalne prowadzą do katastrofy, a odejście od strategii „elastyczności kodeksu pracy” podroży niewyobrażalnie koszty zatrudnienia. Tymczasem zagraniczne inwestycje płyną strumieniem do Polski i na Węgry (druga „czarna owca”). Nie straszne im nawet to, że z powodu gwałtownie malejącego bezrobocia zaczynamy mieć „rynek pracownika”. Polska giełda pod względem wzrostów od początku roku jest druga na świecie.

Jest jeszcze coś tak skandalicznie niewyobrażalnego, że aż trudno o tym informację: Ministerstwo Finansów sprzedało obligacje 30-letnie za 2mld PLN:

Sprzedaż "najdłuższych" papierów - serii WS0447, zapadających w kwietniu 2047 r., wyniosła 2 108 mln zł przy 2 543,59 mln zł popytu. Cena minimalna wyniosła 956,20 zł, a rentowność 4,257%. To drugie 30-latki w historii MF. Poprzednie zostały wyemitowane w czerwcu 2007 r. przy rentowności 5,5%.

Ministerstwo już w lutym zapewniło sobie 47% „potrzeb pożyczkowych”. A przecież mamy chwilowo sporą nadwyżkę w budżecie (nie – to musi być jakiś trik).

Skoro ktoś nam pożyczył pieniądze na 30-lat, to zakłada wyjątkową stabilność Polski w tych niespokojnych czasach. Rentowność nie jest oszałamiająca. Ale mimo wszystko jest to bardzo optymistyczna wiadomość. Najwyraźniej ludzie inwestujący w Polsce zakładają, że strategia rozwoju społecznego jest dobra także dla tych, którzy po prostu chcą mieć zyski. Nareszcie po 30 częściowo zmarnowanych latach powoli zaczynamy naśladować Niemcy.

Wyraźnej zmianie strategii firmy Microsoft – związanej ze zmianą prezesa – towarzyszy nasilenie inteligentnego PR’u. Wcześniej opierał się on na religijnej wręcz wierze pracowników, że pracują w najlepszej na świecie firmie. Teraz wykorzystuje się nawet głosy krytyczne. Takie jak problem braku wizji rozwoju, gdy już firma osiągnie swój cel – komputer w każdym domu i na każdym biurku. Zmiana strategii wiąże się z rozwojem aplikacji chmurowych – takich jak Auzre podążający śladem Google Disk i Google Cloud Platform oraz rozwój sieciowej wersji Office – śladami Google Office. Nic nowego i przełomowego. Może trzeba powiedzieć: nareszcie? Ostatnie „innowacje” z Microsoftu nie były przyjmowane z entuzjazmem. Gdy nasycenie świata informatyką rosło, rosła też liczba osób wkurzonych z koniecznoścą zmiany przyzwyczajeń i nawyków z powodu tychże „innowacji” (rewolucyjne zmiany nawigacji). Programiści mieli dość manipulacji standardami, a administratorzy klęli szukając poukrywanych ustawień systemowych. Największym błędem strategicznym M$ wcale nie był jednak brak wizji, ale stworzenie systemu, który jest wręcz wymarzony dla hakerów. Dziś, gdy szerzą się ataki szantażystów szyfrujących dane na dyskach – naprawdę strach jest włączać komputer z systemem Windows.

Najdziwniejsze jest to, że równolegle M$ robi naprawdę solidną robotę (którą przykrywają jego "innowacje") – także w dziedzinie zwiększenia bezpieczeństwa i wydajności. Ostatnio zaś dostrzeżono nie tylko znaczenie standardów, ale i siłę otwartości. Chmurowe aplikacje można tworzyć w języku Python. Firma włączyła się w rozwój otwartego systemu analizy danych R. W środowisku Windows 10 możliwe jest użycie konsoli Bash znanej systemu Linux (co wywołało szczególne zdumienie).

Okazuje się, że największą innowacyjnością M$ jest obecnie próba przystosowania się do zmieniającego się świata informatyki. Pozycja M$ jest nadal niezagrożona. Nie tylko z powodu milionów (miliardów?) PC-ów z systemem Windows i aplikacji biznesowych w tym systemie. Także z powodu praktycznie nieograniczonych zasobów finansowych. Miło więc wiedzieć, że ten kolos nareszcie postanowił się trochę ogarnąć….

Podsycanie oburzenia z powodu słów Prezesa SN o niewygórowanych zarobkach sędziów oraz samozadowolenia tej „nadzwyczajnej kasty” to czysty populizm. Ten populizm wzmacnia wymowę licznych komentarzy na temat ujawnianych występków sędziów. Jeśli to zestawimy z podejmowanymi przez prokuraturę czynnościami przeciw pracownikom sądów – można mieć wręcz wrażenie nagonki.

Stąd zrozumiałe protesty ludzi związanych z środowiskiem prawników (na przykład stanowisko Sądu Apelacyjnego w Krakowie).

Problem w tym, że powszechne oburzenie na pracę sądów nie jest sztuczne, ale ma bardzo głębokie uzasadnienie w faktach. Oczywiście lepiej byłoby rozliczyć pojedyncze przypadki niż piętnować całe środowisko. Tylko jak to zrobić wobec zadowolonej z siebie i tępej a jednocześnie samorządnej i niezależnej kasty? Przez lata publikowano krytyczne teksty i piętnowano bulwersujące przypadki – bez żadnego odzewu. Szczególnie bulwersuje przypadek sędziego Czajki, którego nawet radcy prawni nie chcieli w swym gronie. Sędzia jest szanowanym profesorem i prezesem warszawskiego oddziału Zrzeszenia Prawników Polskich (kto normalny chciałby należeć do takiego zrzeszenia?). Jak sędziowie rozliczyli się ze swoich – często haniebnych działań w stanie wojennym? Analiza lokalnych karier pokazuje, że podłość się w tym środowisku popłaca. Najgorsza jest jednak wspomniana tępota. Każdy rozsądny człowiek na ich miejscu ograniczałby się do podkreślania wagi instytucji wobec której występki pojedynczych osób nie mają znaczenia. Dobry przykład daje tu Kościół Katolicki, który od lat bywa obiektem nagonki. Dlaczego sędziowie tak nie potrafią? Czy jest jakieś wyjaśnienie poza skrajną głupotą trawiącą to środowisko?

 

 

Za sprawą Pawła Kukiza tegoroczne obchody zbliżającego się Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych nabierają cech mierzenia się z tą skomplikowaną historią. Temat ten był już poruszany w ubiegłym roku przez Marcina Dobrowolskiego: „Skomplikowana kwestia zarzucanego niekiedy Żołnierzom Wyklętym szowinizmu i zbrodni na tle narodowościowym wymaga szczegółowego wyjaśnienia, tutaj niech będzie streszczona w sposób możliwie najbardziej rzeczowy. Okupanci często opierają swoją władzę na miejscowych mniejszościach narodowych. Było tak w przypadku sowieckiej okupacji ziem wschodnich II RP oraz przy zajmowaniu przez Niemców terenów Zachodniej Ukrainy. Walka z tak narzuconą władzą staje się więc walką z grupą etniczną, a te spory prowadzą najczęściej do krwawych rewanżystowskich zbrodni, czego przykładem może być chociażby rzeź latami dokonująca się na Wołyniu. Do mordowania działaczy komunistycznych pochodzenia żydowskiego przez podziemie na pewno dochodziło, sprawa ma jednak wciąż na tyle duży bagaż emocjonalny, że wymaga rzetelnego, obszernego przedstawienia. O ile też Polacy wycierpieli wiele ze strony ukraińskich nacjonalistów, to przykrą informacją jest fakt, że zdaniem IPN działania odwetowe przeprowadzone jeszcze w 1945 i 1946 r. na Polesiu i Podlasiu noszą znamiona ludobójstwa. Jednocześnie w pierwszych latach powojennych jednostki WiN potrafiły na tych terenach podpisywać z UPA zawieszenie broni, a nawet współpracować przeciwko wspólnemu sowieckiemu wrogowi”.

Więcej informacji na temat tych akcji odwetowych można znaleźć na przykład w tekście „Polsko-ukraińskie spory historyczne o Zbrodnię Wołyńską”.

Zapytany o to jeden z weteranów mówi krótko: „to była wojna”. Czy można tak usprawiedliwiać zabijanie ludności cywilnej, albo akcje terrorystyczne? Dzisiaj jest to nie do pomyślenia. Jednak wtedy czasy były inne. To nie tylko była wojna, ale czas zbrodni tak niewyobrażalnych, że nawet zabijanie w odwecie kobiet i dzieci nie było postrzegane przez prostych żołnierzy jako niewyobrażalne zło.